Pałac Westminster / Źródło: Unsplash
Technologia

Obsługiwałem angielską królową

Pogrzeb Elżbiety II był wydarzeniem bez precedensu. Przez ponad 70 lat rządziła nie tylko Zjednoczonym Królestwem, ale całą Wspólnotą Narodów. W szczytowym momencie swojego panowania była królową dla ponad 2 miliardów ludzi zamieszkujących Commonwealth. Nic dziwnego, że w ostatniej drodze chciały jej towarzyszyć setki tysięcy osób z całego świata. The Washington Post szacuje, że Westminster Hall, gdzie wystawiona była trumna z ciałem królowej, odwiedziło ponad 2 miliony osób.

Ktoś mógłby zapytać – no dobrze, ale jaki związek ma pogrzeb monarchini z telekomunikacją? Łatwo to wytłumaczyć. Można bowiem przyjąć, że jedna osoba to jeden smartfon. Wzdłuż 4,5 kilometrowej trasy konduktu żałobnego zgromadziło się ponad 100 tysięcy osób. Mimo że Londyn należy do czołówki europejskich stolic, jeśli chodzi o gęstość zaludnienia (16 tys. osób/km2), w czasie uroczystości pogrzebowych wzrosło ono kilkukrotnie. Zapewnienie tym wszystkim ludziom możliwości dzwonienia czy korzystania z internetu było więc nie lada wyzwaniem. I to mimo tego, że w brytyjskiej stolicy działa czterech operatorów, którzy całą trasę konduktu pogrzebowego pokrywają swoją najnowocześniejszą siecią, czyli 5G.

Z odsieczą londyńskiej sieci komórkowej przybyły stacje tymczasowe. I to nie byle jakie!

Do obsłużenia tak dużego ruchu brytyjski operator Three UK użył stacji integrujących technologie 5G, LTE Advanced oraz UMTS.

Garść technikaliów – pojedyncza stacja składała się z: 3 sektorów 5G z antenami Massive MIMO w konfiguracji 32T32R (32 nadawcze, 32 odbiorcze), pracujących na dwóch nośnych C-band o szerokości w sumie 160 MHz; 6 sektorów LTE-A z antenami MIMO, agregujących nośne z pasm 800 MHz i 1,4 GHz w konfiguracji 4T4R, 3 sektorów LTE 900 MHz i 2,6 GHz 2T2R oraz dodatkowego łącza w dół (SDL) 1,4 GHz. Do kompletu na każdej stacji uruchomione były jeszcze po 3 sektory UMTS, przeznaczone dla starszych urządzeń, czyli telefonów, które, nie są smartfonami.

London Bridge / Źródło: Unsplash

Konfiguracja tych stacji była iście królewska. Dość powiedzieć, że przepływności mierzone przez użytkowników w warunkach normalnej, a więc obciążonej dużym ruchem, pracy stacji wynosiły nawet do 1,5 Gb/s. Nie znając szczegółowej konfiguracji tej stacji można przyjąć, że sama tylko warstwa 5G mogła oferować pojemność (Cell Throughput) od 45 do nawet 100 Gb/s na sektor, a do tego dochodziła jeszcze pojemność warstw LTE-A, LTE i UMTS. Cały taki obiekt mógł, z dużym prawdopodobieństwem, obsłużyć w jednym czasie kilka tysięcy użytkowników, a zakładając, że część z nich nie korzystałaby z transmisji danych, tylko z usług głosowych czy SMS, to ta liczba jeszcze by wzrosła.

Co różni Londyn od Krynicy i Kołobrzegu?

Co ciekawe, pod stacjami tymczasowymi, mimo że wyposażone były w pełen pakiet „depopulacyjny”, a więc 5G i Massive MIMO, Scotland Yard nie odnotował żadnych protestów przeciwników nowej technologii. Mała dygresja – jedna, maksymalnie dwie takie stacje rozwiązałyby raz na zawsze problemy z zasięgiem w Kołobrzegu czy Krynicy Morskiej. Różnica między Londynem a Kołobrzegiem i Krynicą jest jednak taka, że Londyn chciał dodatkowych stacji bazowych, Kołobrzeg i Krynica natomiast już nie tak bardzo.

Taka konfiguracja jak wyżej opisana nie byłaby możliwa bez dysponowania niezbędnymi zasobami częstotliwości. Mówiąc wprost – w analogicznej sytuacji polscy operatorzy mieliby przed sobą dużo trudniejsze zadanie, bo nie dysponują ani pasmem C, czyli głównym pasmem 5G opisanej powyżej stacji, ani pasmem 1,4 GHz. Brytyjski OFCOM odrobił lekcję z rozdysponowywania pasma zdecydowanie lepiej niż krajowe UKE. Niemniej nawet w sytuacji „niedoborów na rynku pasma” polscy operatorzy potrafią sobie radzić w nagłych sytuacjach.

Londyn / Źródło: Unsplash

Tymczasowe stacje bazowe na granicy z Ukrainą

Dowodem na to są wydarzenia na naszej wschodniej granicy, których świadkami byliśmy już kilka godzin po tym, jak hordy „orków z Mordoru” (oraz Buriacji, Kałmucji i okolic) wlały się w zaśnieżone pola Ukrainy.

Szacuje się, że w ciągu pierwszych 14 dni wojny na Ukrainie, do Polski przyjechało z tego kraju prawie 1,5 miliona osób. To blisko 105 tysięcy dziennie. Każda z nich stawiła się na jednym z ośmiu przejść granicznych, wokół których niemal natychmiast wyrosły olbrzymie punkty obsługi uchodźców. Równie szybko okazało się, że jednym z większych problemów w tym rejonie jest niewystarczająca pojemność sieci komórkowych, które nigdy nie były projektowane do obsłużenia takiego ruchu.

Wszyscy czterej operatorzy zareagowali błyskawicznie (tak szybko jak to możliwe w polskich warunkach, czytaj: inercji urzędów odpowiedzialnych chociażby za wydawanie pozwoleń radiowych czy koordynację międzynarodową w sprawie częstotliwości). W pasie przygranicznym pojawiły się stacje tymczasowe, a działająca sieć została doposażona w nowe pasma i technologie. Komórkowy blackout nie nastąpił. Mimo kryzysowej sytuacji i zwiększonej ilości infrastruktury komórkowej nasi operatorzy zadbali o to, aby wymagane prawem limity PEM zostały zachowane. Internetowe mity o napromieniowaniu mieszkańców południowo-wschodniej Polski należy odłożyć między bajki, gdzie ich należne miejsce.

„Efekt Sylwestra” i festiwale muzyczne

O ile „wojenne” wykorzystanie stacji tymczasowych było dla polskich operatorów poligonem doświadczalnym, o tyle działanie w warunkach ekstremalnie zwiększonego zapotrzebowania na usługi telekomunikacyjne mają opracowane bardzo dobrze.

Festiwal / Źródło: Unsplash

Przykład? Gdyński festiwal Open’er, który w tym roku zgromadził rekordowe 250 tysięcy uczestników na obszarze mniej więcej 2 km2. Jak dotąd nie opracowano takiej konfiguracji pojedynczej stacji bazowej, która byłaby w stanie obsłużyć 125 tysięcy użytkowników jednocześnie. Ale jeśli uzupełnimy istniejącą sieć masztami tymczasowymi, to czemu nie. I tutaj „efekt Sylwestra”, kiedy wszyscy dzwonią, a nikt się nie dodzwania, nie wystąpił. A bez masztów tymczasowych wystąpiłby szybciej niż parzy się angielska herbata.

I wreszcie pandemia, podczas której właśnie instalacje tymczasowe pozwoliły wielu na zdalną pracę czy naukę tam, gdzie do tej pory, aby wysłać SMS-a, musieli wychodzić przed dom.

Truizmem jest stwierdzenie, że lepiej takie urządzenia mieć, niż ich nie mieć. A najlepiej, do kompletu, posiadać takie otoczenie prawne, które pozwala na ich szybkie stawianie tam, gdzie są potrzebne.

A na horyzoncie mamy przecież kolejny potencjalny kryzys

Rola takich stacji w Europie, w dobie możliwych niedoborów energii elektrycznej gwałtownie rośnie. Jak zestawił Reuters, na Starym Kontynencie trwają obecnie wzmożone dyskusje, związane z potencjalnym blackoutem, który może dotknąć także europejskich operatorów. Najlepszych rozwiązań szuka się „na gwałt”. Dla przykładu, szwedzki regulator rynku PTS finansuje zakup mobilnych stacji z agregatami prądotwórczymi.

Szczęśliwie u nas emitowane kiedyś codziennie w Polskim Radiu komunikaty o 20. Stopniu zasilania wryły się w pamięć CEO krajowych operatorów na tyle dobrze, że nasza sieć komórkowa jest dobrze zabezpieczona na wypadek przerw w dostawie prądu. Nawet takich dłuższych.